
Skomplikowany sprzęt i uzbrojenie, najbardziej zaawansowane systemy wojskowe, służące rozpoznaniu wrogich celów, precyzyjne naprowadzaniu na nie własnych środków rażenia oraz inne działania, składające się na militarną skuteczność, najpierw muszą powstać w ludzkich umysłach.
Podczas drugiej wojny światowej człowiek wykonał kolejny, prawdziwie milowy krok, gdy idzie o „postęp” w dziedzinie doskonalenia urządzeń do pozbawiania życia jak największej liczby bliźnich, odzianych w mundury wrogich sobie armii – lub tylko tych, którzy po prostu znaleźli się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu.
Te dążenia do „doskonałości” trwają oczywiście nieustannie, „dzięki” czemu „cywilizowany” świat nadal każdego dnia obficie spływa krwią. Pojazdy bojowe, których koszty wyprodukowania stanowią dla przeciętnego zjadacza chleba wielkość wręcz niewyobrażalną, na bitewnych polach zamieniają się rychło w sterty osmalonego złomu, ale jeśli wojujące państwo ma odpowiednie zaplecze gospodarcze, to na miejsce zniszczonych czołgów, transporterów czy samolotów trafiają nowe maszyny.
Jednak najwrażliwsza „część” każdych sił zbrojnych – czyli człowiek - nie może być tak szybko „produkowany”. Historia zna przecież i takie barbarzyńskie działania, które miały służyć przyspieszeniu tego procesu. Do nich należy w pierwszym rzędzie zaliczyć hitlerowski Lebensborn – oficjalnie mający charakter instytucji opiekuńczo-charytatywnej, funkcjonującej w strukturach organizacyjnych SS. Powołał ją rozkazem już w 1936 roku oberbandzior Heinrich Himmler.
W specjalnych ośrodkach Lebensbornu wychowywano przyszłych zdobywców świata, płodzonych przez „czystych rasowo aryjczyków”. Ponadto porywano w celu poddania zniemczeniu między innymi dzieci polskie, mające „odpowiednie” cechy. Wstrząsającym oskarżeniem takich zbrodniczych praktyk jest książka „Szkoła janczarów” autorstwa Alojzego Twardeckiego – dziecka polskiego oficera, zabranego przemocą z rodzinnego domu.
Przewidywana potrzeba stałego dostarczania potencjalnego „mięsa armatniego” spowodowała też ustanowienie honorowego odznaczenia, nadawanego w III Rzeszy niemieckim matkom za urodzenie odpowiedniej ilości przyszłych nazistowskich żołnierzy. Jego pełna nazwa brzmiała: Krzyż Honorowy Niemieckiej Matki. Ustanowił go Hitler rozporządzeniem z 16 grudnia 1938 roku.
Krzyż jako pierwsza otrzymała 21 maja 1939 roku Louise Weidenfeller, rodzicielka ośmiorga dzieci. Taka ilość potomstwa uprawniła ją do najwyższej, złotej klasy odznaczenia. Mniejszą ilość dzieci oczywiście także nagradzano, ale srebrnymi lub brązowymi krzyżami - i to pod warunkiem, że panie reprezentowały odpowiednią moralność i wydumaną przez nazistowskich ideologów czystość rasową, zaś ich partnerzy wolni byli od chorób genetycznych oraz legitymowali się aryjskim pochodzeniem.
Owa ponura rzeczywistość była też skądinąd wręcz komiczna – bowiem w świetle ustalonych oficjalnie norm, określających tak zwane nordyckie cechy wyglądu, wielu czołowych, „najwybitniejszych, najczystszych aryjczyków” na czele z brunatnym „wodzem” sprawiało swoją aparycją i poziomem umysłu niezłą uciechę co światlejszym germańskim współrodakom, potajemnie drwiącym nawet z Goebbelsa, Himmlera czy samego Hitlera.
Matki odznaczone krzyżami musiały być salutowane przez członków Hitlerjugend, miały też inne przywileje. A liczyła się tak naprawdę tylko szybkość przyrostu populacji, by nowi „nordyccy” wojownicy podbijali kolejne kraje i czyniąc z części „podludzi” niewolników zaludniali świat.
Taki to właśnie „matczyny krzyż” przyczynił się do ujawnienia pod Bolesławcem schowka – zakopanego w ogrodzie szklanego słoika, zabezpieczonego uszczelnioną gumą pokrywką „Adler Conservenglas”. Tkwiło w nim kilka banknotów i pocztówek, zwiniętych w rulonik - tudzież rzeczony „Mutterkreutz”, pozbawiony wstążeczki.
Wykonany z mosiądzu przedmiot umożliwił namierzenie wykrywaczem metalu zakopanego pojemnika. Musiały to być ważne niegdyś dla kogoś pamiątki, skoro tak dokładnie zabezpieczył je przed powierzeniem ziemi…